O B.B. Kingu chociaż, z samego tylko szacunku, dla Króla. Szacunku jak najbardziej zasłużonego, bo być tyle lat w grze i wciąż mieć ten feeling, i tą niesamowitą lekkość gry to jest wbrew pozorom wyczyn. Wydaję mi się, że jest to o tyle trudne o ile blues jest prosty i w konsekwencji schematyczny. Dla wielu, w tym mnie, cały urok bluesa, w tym, że można cały album, zagrać na trzech akordach. To rzecz jasna wielkie uogólnienie krzywdzące takich mistrzów jak sam B.B., Eric „Slowhand” Clapton, czy gitarzystów, którzy z bluesa się wywodzą, jak nie przymierzając Jimi Hendrix.
Druga cecha bluesa, która dla mnie jest bardzo ważna to teksty i otoczka wokół bluesmanów. Dobrze oddają to koncerty, gdzie nawet młode białasy śpiewające o kobietach, whisky i bluesie, trafiają do podobnej im publiczności. I nie trzeba mieć kapelusza na głowie, palić cygaro za 5 dolców i pić Jim Beama, by poczuć ocb. Ja przynajmniej tak mam. Bo, pomijając walory artystyczne, to mimo tego, że Pcim Dolny, to nie Północna Luizjana, a browar z puszki to nie burbon, to każdego panna rzuciła, i jak ktoś kocha muzykę ten poczuję energię.
Kawałkiem dnia, który nie jest stricte bluesowy to numer „Mo’ better blues” Brandforda Marsalisa z filmu Spike’a Lee o tym samym tytule. Film to historia młodego, zdolnego trębacza,którego gra Denzel Washington. Główny bohater na jednym z koncertów pyta się publiki czy lubią blues. Czarnoskóra publika krzyczy, że pewnie. Muzyk wcześnie mówił, że Afroamerykanie nie słuchają swojej muzyki, czyli jazzu i bluesa właśnie. W odpowiedzi gra piękny jazzowy, choć oparty o rhytm’n’bluesowe patenty. Genialna melodia, na lekko bujającej, delikatnej perkusji – mistrz. This tune, jak pewnie powiedziałby jakiś czarnuch to kawałek, który na pewno niesie w górę. I za to go kocham.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz