Dzisiaj
trochę posępniej niż zwykle. Taki jest nastrój, dni melanży przeplatają się z
chujowymi zamułkami pełnymi równie chujowych rozkminek, jak nawinął Mes „dziś
jestem sam, sam siedzę tu.” I na takie a nie inne okoliczności przyrody mam
taki a nie inny album.
Jest
to krążek jazzowej formacji Badbadnotgood. W jej skład wchodzi trzech młodych
białasów - Matthew A. Tavares - Piano, Electric Piano, Chester Hansen -
Acoustic Bass, Electric Bass, Alexander Sowinski - Drums, Sampler. Dodatkowo na
płycie udzielili się gitarzysta i saksofonista, odpowiednio - Leland Whitty i Luan Phung. Na 11 kawałków, 5 z nich to autorskie
kompozycji bandu. Reszta zaś… „I tu zaczynają się jaja” cytując klasykę. To
covery głównie rapowych kawałków, m.in. ekipy
Odd Future i Kanyego Westa.
Tyle
suchych faktów. Sam album jest genialny w swojej mrocznej, dusznej stylistyce.
Chłopaki grają z wyczuciem, fajnym feelingiem, ale bardzo po swojemu. Na
szczególne uznanie zasługuje bębniarz, co ciekawe z polskimi korzeniami. Gra z
jednej strony bardzo free, z drugiej z dużym vibem tak potrzebnym w rapie,
również w scoverowanej, jazzowej wersji.
To samo można powiedzieć o reszcie składu. Jak patrzy się na nich
(polecam filmiki z sesji ) ma się wrażenie, że to nowa generacja muzyków,
ulepiona z innej gliny. Są po prostu doskonali, dokładnie wiedzą co chcą
zrobić, i perfekcyjnie to wykonują. Przy
tym jazz w ich wykonaniu ma power i klimat. Jest to pozycja idealna zarówno na
chillout w domu jak i spacer po zmroku pustym osiedlem.
Jako
próbkę ich skillsów wybrałem cover „Limit to your love” Jamesa Blake’a. To
naprawdę dobry soundtrack do takich snujących się, lekko depresyjnych
popołudni. Cieszcie się w nostalgii.
PS.
Przy
okazji mała reklama, zapraszam na
bloga mojej ekipy GoodKats, gdzie również
będę pisał, rapował, tańczył i jeden Bóg
wie co jeszcze.