poniedziałek, 19 kwietnia 2010

Papierosy i spleen

Czasem są dni, że lepiej nie wychodzić. Ten nieco zmodyfikowany cytat z kabaretu Łowcy. B ("że, kobieta nie chce" czy jakoś tak) troszkę może się kłócić z dzisiejszym wpisem, gdyż tak się stało, że akurat już wyszedłem a kobieta chciała... ale nie uprzedzajmy faktów.
Chodzi o takie dni, że wychodzisz, ale nie chcesz wracać. Pogoda jest nijaka, bo nie pada, ale słońce nie świeci i wieje. Pozimowy spleen, nikomu do niczego niepotrzebny. Ale jedziesz sobie tym tramwajem, bo po co wracać. A w głośniku już nie radosny soul z Motown czy Stax, tylko...
"Papierosy i dżin", śpiewane przez mojego narodowego mistrza jakim jest Wojtek Waglewski z jego macierzystą kapelą Voo Voo. Mistrza gitary, kompozycji, improwizacji, niekoniecznie wokalu. Genialnie funkująco-jazzrockowe granie. Raz brudne, przesterowe, innym razem bujające, przejrzyste gitary, położone na świetnej perkusji, okraszone rozszalałym saksofonem. Tekściarzem pan Wojtek również jest genialnym, i nawet jego schrypnięty wokal pasuje. Mówiąc krótko supergrupa.
I właśnie jadąc tym zasyfiałym tramwajem, na wyludnione przedmieścia, słuchając o spleenie w słuchawkach, mój dół jakby malał, wypiętrzał wręcz. Taka chwilowa samotność idealnie pomogła. A idealnym zwieńczeniem był utwór jakby napisany na okazję takiego z d... wysr.. zdziamdziania - "Zejdź ze mnie" w tym wypadku w wersji live z płyty "Trójdźwięki". Szybko, mocno i na temat. Polecam gorąco, wszystkim, hehe, zamotanym w takie bzdury, jak ja. Peace

czwartek, 15 kwietnia 2010

The blues thing

Tak patrzę sobie na tą moją pisaninę, i dochodzę do wniosku, że tytułem bloga mógłby być cytat nie z soulowego klasyka, a z klasyka bluesowego. Bo po pierwsze zakładając, że to czarna muzyka jest tu źródłem inspiracji, to czarniej od bluesa się nie da. Po drugie blues jest muzyką, która tworzona była właśnie po to by nieść w górę strudzone dusze pierwszych pieśniarzy-niewolników. Ale, że z bluesa wywodzi się wszystko więc pętla szybko się zatacza, dochodząc do soulu. Kończę ten przydługi wstęp, bo każdy kto umie czytać wie, że dziś o…
O B.B. Kingu chociaż, z samego tylko szacunku, dla Króla. Szacunku jak najbardziej zasłużonego, bo być tyle lat w grze i wciąż mieć ten feeling, i tą niesamowitą lekkość gry to jest wbrew pozorom wyczyn. Wydaję mi się, że jest to o tyle trudne o ile blues jest prosty i w konsekwencji schematyczny. Dla wielu, w tym mnie, cały urok bluesa, w tym, że można cały album, zagrać na trzech akordach. To rzecz jasna wielkie uogólnienie krzywdzące takich mistrzów jak sam B.B., Eric „Slowhand” Clapton, czy gitarzystów, którzy z bluesa się wywodzą, jak nie przymierzając Jimi Hendrix.
Druga cecha bluesa, która dla mnie jest bardzo ważna to teksty i otoczka wokół bluesmanów. Dobrze oddają to koncerty, gdzie nawet młode białasy śpiewające o kobietach, whisky i bluesie, trafiają do podobnej im publiczności. I nie trzeba mieć kapelusza na głowie, palić cygaro za 5 dolców i pić Jim Beama, by poczuć ocb. Ja przynajmniej tak mam. Bo, pomijając walory artystyczne, to mimo tego, że Pcim Dolny, to nie Północna Luizjana, a browar z puszki to nie burbon, to każdego panna rzuciła, i jak ktoś kocha muzykę ten poczuję energię.

Kawałkiem dnia, który nie jest stricte bluesowy to numer „Mo’ better blues” Brandforda Marsalisa z filmu Spike’a Lee o tym samym tytule. Film to historia młodego, zdolnego trębacza,którego gra Denzel Washington. Główny bohater na jednym z koncertów pyta się publiki czy lubią blues. Czarnoskóra publika krzyczy, że pewnie. Muzyk wcześnie mówił, że Afroamerykanie nie słuchają swojej muzyki, czyli jazzu i bluesa właśnie. W odpowiedzi gra piękny jazzowy, choć oparty o rhytm’n’bluesowe patenty. Genialna melodia, na lekko bujającej, delikatnej perkusji – mistrz. This tune, jak pewnie powiedziałby jakiś czarnuch to kawałek, który na pewno niesie w górę. I za to go kocham.

http://www.youtube.com/watch?v=DjkjF9H-l8I&feature=fvst

poniedziałek, 12 kwietnia 2010

Retro

Ostatnie pozycje warte wymienienia, które zdecydowanie „move it on up” są retro. Retro, które jest pojęciem nadużywanym, przeżutym, i jak wszystko w ten sposób traktowane (zwłaszcza w sztuce), przywołuje odruch wymiotny. Na szczęście ta moda powoli przemija, więc nie ma źle, jak zwykła mawiać moja (jakże retro) babcia.
Inna rzecz, że te dwie pozycje to kawał, nie boję się użyć tego sformułowania, sztuki. Otóż w ostatnią niedzielę, by nie popadać w dół, spowodowany wiadomą przyczyną, razem z moją dziewczyną, chcieliśmy obejrzeć dobry film. Wybór padł na „Rezerwat” jako komedię, lecz nie z tych głupkowatych. Tu może ktoś się zdziwić, jak film z przed kilku lat, i to którego akcja dzieje się współcześnie, ma być retro. Otóż dzieło Łukasza Palkowskiego, opisujące wydarzenia początkującego fotografa, który właśnie wprowadził się na warszawską Pragę, retro jest; ale o tym za chwilę. Praga, dzielnica, mająca miano charakternej, jest tu pięknie sfilmowana. Zdjęcia pełnią tu bardzo ważną rolę, zarówno pod względem scenariusza jak i operatora. Główny wątek to historia Marcina, któremu zlecono dokumentację sypiących się kamienic. Oczywiście mieszkańcy tej podejrzanej okolicy, nadają koloryt i specyficzny folklor całemu filmowi. Pijaczki, plotkujące sklepikarki, i miejscowa „Czarna Mańka” Hanka i wspaniała w tej roli Sonia Bohosiewicz. Całość, tytułowy rezerwat, wydaje się być miejscem z innej epoki. Dodatkowo postać właściciela zakładu fotograficznego, i wreszcie stare zdjęcia Pragi, to wszystko nadaje retro klimat. Polecam serdecznie tym którzy nie widzieli, a tym którzy znają polecam przypomnienie.
Po filmie czas na muzykę, i to taką która idealnie wpisuje się w nastrój. Mam tu na myśli mistrza pościeli, który obok króla tejże Barry’ego White’a jest największy. Isaac Hayes i jego album „Chocolate Chip” to naprawdę piękny soul, sprawiający, że tak powiem, że momenty same się dzieją. A numer najbardziej znany, także dzięki filmowi „Nienawiść”, „That loving feeling” to prawdziwe arcydzieło. Pulsujący, hipnotyczny wstęp, wspaniałe dęciaki, o tak to niesie w górę. O takich albumach trudno coś więcej powiedzieć, ale naprawdę jest ogień. Absolutny klasyk, i must heard.

piątek, 9 kwietnia 2010

Emoshit

Zdecydowanie życie jest sinusoidalne. Czasem to męczy, w sumie często męczy, ale można to obrócić na swoją stronę. Dzięki temu, że poranek miałem totalnie skiepszczony, mogę docenić zajebistość popołudnia. Jest jednak jeszcze trzecia strona medalu. Takie rozchwianie między opcjami pozytywnymi i negatywnymi, jest jak każde rozchwianie, oprócz huśtawki na placu zabaw, z założenia chujowe. Choć i to można ogarnąć. 

Dziś cały dzień był cytując niejakiego Piotra Schmidta „jak rolerkoster”. Pod koniec gdy tłukłem się autobusem dwa razy dłużej niż zwykle, towarzyszyli mi bracia Gallagher i spółka. Jedni z filarów, klasyków brit popu, idealnie oddali ten pojesiennny spleen. Mimo tego, że nie mieszkam w przemysłowym Manchesterze, i daleko mi do wizerunku, tu znów cytat „chudego brytyjskiego pedała”, to było to czego mi trzeba. Piosenką dnia, był, podejrzewam dla wielu przeorany, „Wonderwall”. Tekst, który mi kojarzy się z dość szczeniackim manifestem wolności (kurwa co ja brałem?!), który nie jest jakąś niesamowitą liryką, w połączeniu z prostymi gitarowymi akordami, brzmi świetnie. Genialne są też smaczki w postaci lekko patetycznych smyczków, czy perkusji, granej delikatnie ale z fajnym feelingiem.
Wszystko to, kilkukrotnie puszczone, sprawiło, że dzień który mógł być smętny, był ciekawy. Ciekawy przez przyglądanie się wszystkiemu wokół, przez lekko rozmyty pryzmat Oasis.

I polecam takie terapie ludziom którzy biadolą jak to kiepsko, jak źle bla bla bla. Zawsze gdzieś jest muzyka która ciągnie ten wagonik w górę.



czwartek, 8 kwietnia 2010

Intro/ 08.04

Dziś zdałem sobie sprawę, że dużo gadam. Gadam i gadam, choć i tak mniej niż kiedyś, ale i tak wkurwia to wszystkich nie wyłączając mnie. Stwierdziłem, że skoro tyle mówię, to mogę też pisać, i będzie to wkurwiać tylko tych co to czytają, a ja uwolnię smoka, który we mnie drzemie ergo wszyscy są kontent.

****************

„Dziś już jest jutro” jak zwykliśmy drzewiej gadać z kuzynem, podczas nocnych maratonów komputerowo-filmowo-muzyczno-dyskusyjnych. Ostatnio ostatnie trzy człony tego neologizmu najbardziej mnie pochłaniają. Żeby nie było tak po kolei dziś coś o muzyce. Tej zawsze pełno w moim życiu, także tym codziennym. Muzyka jest cały czas ze mną. To mam na myśli, mówiąc życie „codzienne”, bo człowiek generalnie do śmierci żyje codziennie. Muzykę, można zarówno rozkładać na czynniki pierwsze, analizując sola Jimmy’ego Page’a na jedynce. Można patrzeć na nią jako element karmy, czy cokolwiek innego wymyślą brodaci studenci w arafatkach. A może być, tak jak dla mnie dziś, integralną częścią mnie, jak i otoczenia.
Siedziałem sobie dziś, czekając na kobietę, w sumie w nienajlepszym nastroju. Włączyłem sobie płytkę Curtisa Mayfielda zatytułowaną po prostu „Curtis”, która stopniowo ten nastrój zmieniała we właściwym kierunku. Kulminacją był najbardziej znany kawałek tego giganta funku – „Move on up”. Ten numer to kwintesencja czarnej muzyki. Żywy, pulsujący, z soulowym wokalem, pięknym instrumentarium, i z typowym bluesowym vibe’m. Grany jest jeden niedługi temat, i zwłaszcza w drugiej instrumentalnej części utworu, który jest „wałkowany” na wiele wariacji. Być może używam tu profesjonalnego muzycznego słownictwa w sposób niewłaściwy, ale na pewno wiecie o c b.
I właśnie od tego numeru, dzień z nieprzyjemnie smętnego, zrobił się całkiem znośny. I to jest właśnie piękno muzyki, które pozwala jakoś żyć, sparafrazuję klasyka, w tym dziwnym świecie.